Nie zawsze był kierownikiem Niedużej Sceny. Zanim trafił do Niemłodego
Teatru, niejedną deskę, na niejednej scenie powąchał. Z niejednego teatralnego
pieca chleb jadł. Lubił o tym opowiadać. Te barwne anegdoty
były solą każdego popremierowego bankietu. Oczywiście, zawsze trzeba
go było troszkę poprosić. Oczywiście, zawsze się trochę podroczył.
Że niby tyle już razy. To nic, że wszyscy znali je na pamięć. Za każdym
razem smakowały tak, jak świeże bajgle o poranku. Zresztą, za każdym
razem brzmiały też troszkę inaczej. Teatralna anegdota jest jak wino. Musi
z czasem dojrzewać i nasycać się świeżymi smaczkami. Było ich dwóch,
opowiadał. Dwóch na jednej malutkiej prowincjonalnej scence. We dwóch
robili wszystko, bo wszystko potrafili robić. Stawiali zastawki. Przykręcali
szprajsy. Prostowali świderki, jeśli któryś się skrzywił, bo podczas ostatniego
bankietu robił za uniwersalny teatralny korkociąg. Rozkładali rekwizyty.
Kręcili wiekowym kołem nastawni Bordoniego, aby zmienić światło. Kleili
blanki na taśmie magnetofonowej i statystowali, jeśli było trzeba, trzymając
halabardę albo grając pod płachtą siódme nogi smoka, czy krowi ogon
w przedstawieniach dla dzieci. Byli jak papużki nierozłączki, ale każdy inny.
Pasowali do siebie jak dzień i noc, Flip i Flap, ogień i woda. Uniwersalna,
dwuosobowa techniczna brygada. Ale wiadomo, tam gdzie brygada, musi
być i brygadzista. Z tym był wieczny kłopot. Kłócili się zawzięcie każdego
dnia, kto będzie robić za Majstra. Tym razem Majstrem był ten, którego
wczoraj po spektaklu trochę mniej zawiało. Bo jesień wietrzna była,
a w porę przeziębień i grypy, trzeba było zadbać o profilaktykę. Jeden podawał
gwoździe, drugi nabijał na scenie czarną podłogę. Widać, tej profilaktyki
było wczoraj za dużo, bo gwoździe niemiłosiernie krzywiły się, paznokieć
siniał i robota stała w miejscu. Nie dmuchaj majster, nie dmuchaj,
poprosił po kolejnej nieudanej próbie wbicia gwoździa. Majster przejął
młotek, ukląkł i po krótkiej chwili robota była skończona. No i co, powiedział,
dało się ? Dało. Ale ja żem Majstrowi nie dmuchał.
tekst
zbigniew stanisław kaleta