Potrafił godzinami siedzieć w bufecie. Pochylony nad filiżanką zimnej kawy.
Zapatrzony w rozżarzony koniec kolejnego papierosa. Wpadł w apatię,
szeptali wtajemniczeni. Nie, to nie była żadna choroba. Był pogodnym człowiekiem.
Potrafił być duszą towarzystwa. Urodzony gawędziarz, liryczna
dusza. Bo wpadnę w apatię straszył, kiedy domagano się od niego wciąż
nowych opowieści o starych dobrych czasach. Nie lubił głośnych imprez.
Wolał radio od telewizji. Rower od samochodu. Las od gwarnej kawiarni.
Zieloną wojskową kurtkę od statecznej jesionki. Nie był odludkiem, ale lubił
posiedzieć samotnie, zatopiony we własnych myślach. Nigdy nie nudził się
sam ze sobą. Taka już była jego uroda. Melancholijna. Nie czuł się niespełnionym
aktorem. Zagrał w życiu sporo dobrych, często nagradzanych ról.
Pewnie, że nie wszystkie były tymi głównymi. Tak już bywa w życiu aktora.
Zaczynasz jako amant, kończysz jako charakterystyczny. Ale kilka tych
ról przypadło na spektakle, które zaznaczyły się w historii teatru. I w życiu
prywatnym zaczęło się wreszcie układać. Wiecznie zakochany, nie umiał
znaleźć stabilizacji. Kobiety lubiły takich jak on. Szarmanckich, urokliwych,
o ogromnym sercu zawsze otwartym na oścież. Cygańskie życie, wędrówka
od teatru do teatru, nie sprzyjały stabilnym związkom. Ale teraz ją znalazł
i wierzył, że to na nią czekał przez całe życie. Nie powinien więc czuć się
niespełniony. Tylko z latami, coraz częściej odchodził bez słowa od tablicy,
na której zawisła nowa obsada. Coraz częściej spotykał w bufecie roześmianych
młodych ludzi, dla których był nieznanym człowiekiem. Coraz częściej
myślał też o tym dniu. Jak to będzie ? Coraz rzadziej bywał w teatrze.
Coś tam jeszcze dogrywał. Ten dzień zbliżał się jednak nieuchronnie.
W końcu nadszedł. To był ostatni spektakl w sezonie. Rozcharakteryzował
się przed lustrem. Odłożył abschminkę na miejsce. Włożył do wewnętrznej
kieszeni surduta preparatkę z zapisem swojej roli. Starannie powiesił kostium
na wieszaku. Nie to co ci młodzi, którzy rzucają wszystko na kupę
i pędzą na wódkę do Spatifu. Stara szkoła, mówili z uznaniem garderobiani.
Potem wpadł w tę swoją apatię i siedział dłuższą chwilę, wpatrując się w
twarz odbitą w lustrze. Pozbawiona szminki wydała mu się jakaś obca, nie
swoja. Dobranoc, powiedział wreszcie i ruszył do drzwi. Zanim zamknął je za
sobą, dorzucił jeszcze cicho – odchodzę na emeryturę.
tekst
zbigniew stanisław kaleta